Albo mi się wydaje, albo jestem co najmniej
pięćdziesiąt, o ile nie pięćset lat za Murzynami. Pomogła mi w uświadomieniu
sobie tego faktu niejaka Anna, prezentując na swoim blogu „kilka drobiazgów”, o których
istnieniu nawet nie miałam pojęcia, nie mówiąc o wiedzy na temat ich
przeznaczenia i o stosowaniu.
W sklepach istnieją kilometry półek z nieprzeliczonymi
pudełeczkami, tubkami, słoiczkami i buteleczkami, ale mijałam je do tej
pory z tą samą obojętnością takim samym zainteresowaniem jak działy
motoryzacyjny i ogrodniczy, w równym stopniu nie mając tam czego
szukać.
A tu tymczasem, niejako za moimi plecami,
kwitnie świat równoległy. Rozpościera ogromną sieć wymiany zdań na temat kremów
i balsamów do ciała, serum ujędrniającego tudzież innych, wygładzającego
żelu, kremów rozjaśniających, balsamów tlenowych, jedwabistych musów do mycia
ciała, kosmetyków gęstych, lekkich i prawie płynnych, wyrównywania
kolorytu… A ja, kurde, nietutejsza! Kiedyś, parę lat temu, inna blogerka
tak mnie zastrzeliła informacją o kupnie płynu micelarnego, że z wrażenia
aż zapamiętałam tę nazwę po dzień dzisiejszy.
Setki, tysiące, ba! – miliony kobiet swobodnie
żonglują sprayami tonizującymi, multifunkcyjnymi suchymi olejkami,
wyszczuplającymi mleczkami do ciała przeciw cellulitowi, serwetkami z enzymami
spowalniającymi wzrost włosa po depilacji, serum regenerującym skórki wokół
paznokci, masłem do ciała, kremami do zapobiegania i redukcji rozstępów…
Przykłady zaczerpnęłam z półek, którym
postanowiłam jednorazowo – wybiórczo, oczywiście, żeby nie oszaleć z nadmiaru
wrażeń – się przyjrzeć. Gdyby nie kartka i długopis, zginęłabym jak Mańka
w Czechach.
Dla równowagi postanowiłam przyjrzeć się
zasobom własnym i oto, co zdiagnozowałam w wyniku remanentu. Jestem otóż
posiadaczką:
- kosmetyków kolorowych do twarzy i paznokci,
- zmywacza do paznokci,
- kremu do rąk,
- dezodorantu.
Kiedyś, skuszona zapachem, nabyłam droga kupna
balsam do ciała. W efekcie balsam postał na półce (w lodówce, a jakże!)
tyle, ile potrzeba, żeby się całkowicie zepsuł (a biorąc pod uwagę ilość zawartej
w nim chemii, ze trzy lata musiało to potrwać). Otrzymanego w prezencie
kremu do twarzy nie zmarnowałam – zużytkowałam go z pożytkiem na
wsmarowanie w pęciny, gdzie bywa, że okresowo podsycha mi skóra.
O ile pamiętam, żeby to zrobić, kupuję od czasu
do czasu mleczko do demakijażu twarzy, co zdarza się (trudno, pamięć już nie
ta) pi razy oko raz na dwa lata.
Więcej grzechów nie pamiętam.
W obliczu powyższego zaczyna mi się wydawać, że
ja już nawet średniowieczna nie jestem. Kłania się kamień łupany.